poniedziałek, 11 sierpnia 2008

miesiąc bez

Wracam do Warszawy po miesiącu bez gotowania, co nie znaczy, że bez jedzenia. Bynajmniej. Pierwsze 2 tygodnie tego okresu to czas ziemniaków i glaszu, więc raczyłam sie tym pierwszym oraz odświętnie zielonymi jabłkami. Nawet alarm powodziowy nie był w stanie zatrzymać mnie w drodze po witaminy.


Obóz od strony kulinarnej byl kiepski, ale mogło to mieć jedynie pozytywny wpływ na moją dietę, tak więc po Białym Dunajcu stałam się już nieco bliższa tutułowi bloga. Oprócz powodziowych i jabłkowych widoków raczyłam się jako pani wychowawczyni również takimi:


Po swojskim Białym Dunajcu nastał egzotyczny Erec Israel.


Nie było mowy o gulaszu, były za to inne pokusy... Oto ciepłe ciasteczka daktylowe od Druzów (wciaż nie znamy druzyjskiej tajemnicy i żadnemu, nawet rudemu, świrowi nie uda się jej poznać:)


Więcej o pociągających opuncjach, gazowanych mango, czekoladowym kibucu na pustyni oraz o tym jak stałam sie egzotycznym kwiatem już wkrótce... Ach i będzie też o karmicielu...



2 komentarze:

Joanna B. pisze...

pięknie wyglądasz na tym ostatni zdjęciu :-)
w rzeczywistości oczywiście też!
(to mówiła przyszła panna młoda)

Anonimowy pisze...

gwiazda w kapelutku :)