sobota, 27 grudnia 2008

zaskakująca zmiana frontu

W ostatnim poście dotyczącym nietolerancji (sic!) nie napisałam o dwóch aspektach leczniczej diety, które okazały się najbardziej zaskakujące:

1. Na diecie ziemniaczano-ryżowej, gdzie miłym urozmaiceniem i nagrodą czasem są fryteczki, można schudnąć. Domyślam się, że może to być moja osobnicza reakcja, nie mniej przyjemna!

2. W związku ze słabym czuciem się na samych węglowodanach i nie możliwością włączenia do diety produktów mlecznych zostałam zmuszona (sam mój ogranizm to na mnie wymusił) do włączenia do diety mięsa. Wszyscy są zaskoczeni, bo do jego koneserek ani amatorek nigdy nie należałam. Robią miny i zdjęcia moich min:


I poza twarzowego wyrażania emocji

Są też tacy co dziwią się zwykłym ziemniakom...

Są na szczęście też tacy którzy nie dziwią się niczemu i potrafią z radością obwieścić gotowość do spożycia mojego słoiczka HIPP pt "Risotto z indykiem i marchewką!". Dzięki Ci FRAZO!
Link a'propos: http://www.aktivist.pl/miejsce/localId,13674,fraza-miejsce.html

piątek, 26 grudnia 2008

rozwiązanie

Nie jest jak spodziewali się niektórzy. Rozwiązanie to nie rozwiązanie ciąży. Na razie zagadki.

Otóż od 10 grudnia jestem na diecie, która nie miała sprawić, że schudnę. Jej założeniem jest zniesienie alergii, która okazała się nie alergią w rozumieniu reakcji immunologicznej, a nietolerancji pokarmowej. W uproszczeniu: nie mam pewnych enzymów, które przetrawią mi jedzenie (i picie), dlatego, jak niektórzy mieli okazję (bo raczej nie była to przyjemność) obserwować, pojawiają się na mojej skórze objawy nietolerancji w postaci różnobarwnych i różnokształtnych plam kwiecistych.

Lekarz, który postanowił skończyć z moim cierpieniem, zalecił dość restrykcyjną dietę złożoną z: ryżu, ziemniaków, marchwi i indyka (wszystko w wersji uduszonej). Całe szczęście w przypadku widocznej poprawy mogłam wprowadzić do diety: osełkowe pełne masło, kaszę gryczaną i jęczmienna, dynię, buraczki, cielęcinę, słodkowodne ryby, gorzką, bez mleczną czekoladę. Próbowałam też jogurtu naturalnego, jednak efekt był nieprzyjemny i zaskakujący. Przyjemność ta zakończyła się w toalecie. Także jogurt odpadł. Brakuje mi świeżych warzyw, owoców, kawy...

Zaskakującym okazał się fakt, że chudnę i jestem coraz bliższa 36! Mam nawet świadka na to, że wszystkie sukienki, które brałam pod uwagę na bal były w rozmiarze 36.

Oby tak dalej, oby do sałatki.

A żeby sprostać wymaganiom stawianym przez wstawianie mojego bloga w kategorii: kulinarne, oto najzabawniejsze spagetti mojego życia:

Potrzebne:
makaron ryżowy, trochę wrzątku
słoiczek dyni z indykiem HIPP
pieprz

smacznego!






wtorek, 9 grudnia 2008

niedziela, 7 grudnia 2008

zagadka nr 2

Co zmieniło się w moim życiu?

sobota, 22 listopada 2008

ruch to zdrowie

mały bilans ruchu w perspektywie ostatniego tygodnia:

niedziela:
...

poniedziałek:
prowadzenie zajęć tanecznych: 4,5h
bieg do tramwaju: w sumie około 10min

wtorek:
prowadzenie zajęć tanecznych: 3,5h
biegi do komunikacji miejskiej: około 10min

środa:
joga: 1h
prowadzenie zajęć tanecznych: 4h
biegi komunikacyjne: około 15min

czwartek:
chodzenie po schodach wydziału: w sumie około 30min

piątek:
długi nocny spacer na wysokich obcasach: w sumie około 2h

sobota:
planowana ścieżka baunsów (pozdrawiam autorkę tego zwrotu!): około 3h

i co wynika z tej arytmetyki?

niedziela, 12 października 2008

miesiąc po


Z okazji minięcia miesiąca od mojej ostatniej imrezy urodzinowej postanowiłam zająć się dość dziwną sprawą z nią związaną. Po imprezie zostało mi troche wódki, dużo lodu, 2 kwiatki w doniczkach i szczoteczka do zębów. Nie moja. Czyja? Oto zagadka! Na zdjęciu po lewej. Zamieszkała w kubku z moja zieloną 12 września. Może ktoś zauważył zniknięcie swojej? Czakam na właściciela, to znaczy ona czeka:)

A żeby post pasował do tematu bloga... Kiedyś wymyśliłam taką dietę: Nosisz ze sobą wszędzie szczoteczkę i pastę do zębów. Jeśli zjesz cokolwiek- idziesz myć zęby. Dieta ogranicza podjadanie między posiłkami. Bo któż chciałby myć zęby w toalecie w Macu, albo w publicznej na dworcu?

sobota, 13 września 2008

największy hit 1940!!!



Piosneczka, na którą natrafiłam dziś, odpoczywając po wczorajszym urodzinowym (chorwackim ;) rumie z colą. Posłuchajcie sobie, od razu sie poprawia, na przykład pogoda.




http://pl.youtube.com/watch?v=MWY4_GyLufI

The Andrews Sisters

If you ever go down Trinidad
They make you feel so very glad
Calypso sing and make up rhyme
Guarantee you one real good fine time

Drinkin' rum and Coca-Cola
Go down Point Koomahnah
Both mother and daughter
Workin' for the Yankee dollar

Oh, beat it man, beat it
Since the Yankee come to Trinidad
They got the young girls all goin' mad
Young girls say they treat 'em nice
Make Trinidad like paradise

Drinkin' rum and Coca-Cola
Go down Point Koomahnah
Both mother and daughter
Workin' for the Yankee dollar

Oh, you vex me, you vex me

From Chicachicaree to Mona's Isle
Native girls all dance and smile
Help soldier celebrate his leave
Make every day like New Year's Eve

Drinkin' rum and Coca-Cola
Go down Point Koomahnah
Both mother and daughter
Workin' for the Yankee dollar

It's a fact, man, it's a fact

In old Trinidad, I also fear
The situation is mighty queer
Like the Yankee girl, the native swoon
When she hear der Bingo croon

Drinkin' rum and Coca-Cola
Go down Point Koomahnah
Both mother and daughter
Workin' for the Yankee dollar

Out on Manzanella Beach
G.I. romance with native peach
All night long, make tropic love
Next day, sit in hot sun and cool off

Drinkin' rum and Coca-Cola
Go down Point Koomahnah
Both mother and daughter
Workin' for the Yankee dollar

It's a fact, man, it's a fact

Rum and Coca-Cola
Rum and Coca-Cola
Workin' for the Yankee dollar

sobota, 6 września 2008

wysoka temperatura i odpowiednie ciśnienie



Po wczorajszym załamaniu nad popcornem i filmem, w którym wszyscy byli chudzi, czas sie wziąć w garść. Dość jęczenia i chowania głęboko w szafie ciuchów, w które się wciąż nie mieszczę. Okazuje się, że mimo 'diety' jest ich coraz więcej. Martwię się. Dlatego bardziej lub mniej rozsądnie pojęłam koalicję ze wspomagaczami odchudzania. W wyniku efektu ubocznego- wysprzątałam mieszkanie i zrobiłam porządki w dokumentach. Energia buzuje. Do tego efektu jest dziś wprost wymarzona dla mnie pogoda- słońce i ciśnienie 1008 hektopaskali. Więc ku zaprzeczeniu diecie szabatowej (http://wroc36.blogspot.com/2008/07/szabat-szalom.html), dziś początek prawdziwej Diety. Trzymajcie kcuki! Może by tu jakieś zdjęcie... Niech będzie! Pożegnanie z kuchnią. Na jakiś czas zakaz wstępu w nieuzasadnionych przypadkach!


poniedziałek, 1 września 2008

łamigłowka

Który obrazek nie pasuje do pozostałych?



Sanok



zupa czosnkowa na katar i na inne złe rzeczy

Wczoraj skończyłam wyjezdne wakacje. Po Białym Dunajcu, Izraelu, Londynie i Sanoku, czas na Warszawę. Z Sanoka przywiozłam katar, z którym dzielnie walczę różnymi sposobami. Dziś wieczorem wypróbowywałam zupę czosnkową. Wymyśliłam ją sobie w związku z silnym zapotrzebowaniem na zawarte w czosnku składniki. Zawsze wiedziałam, że to specjalna roślina, ale dopiero dziś okryłam na czym polega jego działanie i dlaczego podskórnie go potrzebowałam.



Według Wikipedii "Czosnek ma działanie silnie antybakteryjne (działa podobnie do antybiotyku), a także hamuje namnażanie drożdżaków w układzie pokarmowym, ma również działanie przeciwmiażdżycowe i przeciwrakowe. Według legend, czosnek wydziela zapach zabijający wampiry; dlatego w starożytności ludzie robili sobie łańcuchy z czosnku, by zabezpieczyć się przed złem." Teraz wszystko okazało się jasne- potrzebowałam zabezpieczyć się przed złem. Dla wszystkich, którym złapie ZŁY katar podaje prosty i bardzo błyskawiczny przepis na zupę.

Potrzebne:

-pół główki czosnku

-litr wody

-pół pęczka pietruszki

-2 szczypty pieprzy cayene (chilli)

-2 kostki bulionu warzywnego (trochę się wstydzę, że używam tak nieszlachetnej ingrediencji, ale musicie mi wybaczyć nie ugotowanie wywaru ze świeżych warzyw- mam ZŁY katar)

-serek topiony (taki w kiełbasce lub sreberku) ziołowy/czosnkowy (sic!)/ paprykowy/ śmietankowy. W sklepie widziałam też szynkowy i łososiowy, pierwszemu nie zaufałam z zasady, drugiemu po przeczytaniu składu, w którym nie było łososia...
-trochę oliwy

W garnuszku rozgrzewam oliwę i wrzucam na nią zmiażdzony/poszatkowany czosnek. Krótko smażę. Zalewam przygotowanym wcześniej bulionem. Podgrzewam jeszcze chwilę i dodaje serek, mieszając dokładnie żeby się rozpuścił. Doprawiam pieprzem i posypuję natką pietruszki. (Parzę się przy nalewaniu). Piję gorące. Mam nadzieje, ze zdrowieje. Rozgrzewa i walczy z katarem.

Efekt w kubku poniżej. Myślę, że można jeść z grzankami, pokrojonymi naleśnikami, czy lanymi kluseczkami. Kwestia gustu. W moim przypadku kwestia diety:)


środa, 13 sierpnia 2008

udusiłam biedronkę i zrobiłam niezła zadymę

Jako kara za nie trzymanie się diety spadły na mnie plagi egipskie. Rano stęskniona za izraelską kuchnią przygotowałam sobie pyszną i piękną szakszukę (już prawie mam przepis idealny!). Pod koniec jedzenia w moich ulubionych okolicznościach (łózko, gazeta, komputer) w szakszuce znalazłam uduszoną biedronkę dwukropkę. Niestety nie mam jej uwiecznionej, ponieważ gdy tylko ją zobaczyłam odezwał się we mnie atawistyczny lęk przed trucizną. Więc czym prędzej ją usunęłam (wraz z resztą szakszuki) i poczęłam sprawdzać co mówi o biedronkach toksykologia. cytuję mniej lub bardziej godną zaufania Wikipedię (tylko co smaczniejsze kawałki): "Zaniepokojone larwy lub dorosłe chrząszcze wydalają poprzez stawy nóg hemolimfę o żółtym zabarwieniu, która ma trujące właściwości". Po kliknięciu na wspomnianą hemolimfę przeczytałam coś jeszcze straszniejszego: "Hemolimfa - płyn ustrojowy bezkręgowców posiadających otwarty układ krwionośny: wstężnice, stawonogi (owady, skorupiaki), żachwy, mięczaki. W jej skład wchodzą komórki pełzakowate, które mają zdolność fagocytozy, w jej osoczu może być rozpuszczony barwnik oddechowy: hemocyjanina, chlorokruoryna lub hemoerytryna." Tak więc niewiele się dowiedziawszy odetchnęłam z myślą, że może za duża jestem żeby mnie taka dwukropka powaliła. Poniżej zdjęcie z momentu, kiedy jeszcze nie byłam świadoma zawartości mojego talerza:




Późnym popołudniem postanowiłam znów uraczyć siebie i bliskich czymś z regionu bliskowschodniego. Z prostych, a szlachetnych składników przygotowałam pierwszy w moim życiu samodzielny falafel. niewinnie wyglądający ingrediencje na patelni zrobiły niezły szum, a za chwilę taki dym, że zrobiło się ciemno.


Chyba jakaś zła żyła wodna pełznie pod moją kuchnią ostatnio. Sądzę, że nie bez znaczenia w historii kuchennych wpadek będzie moja zbliżająca sie wyprawa do "stolicy najlepszej kuchni- Londynu". Bon apetit! Nie duście biedronek! Cieszę się, że mimo całego dymu moje cenne znajomości nie poszły z dymem:) (pozdrawiam piątkowych Państwa Młodych, moją kochaną Współlokatorkę i najlepszą Siostrę jaką mam!)

wtorek, 12 sierpnia 2008

istny Meksyk

Po powrocie do domu mam wrażenie, że wszystko staje na głowie.




Nie gotuję, nie robię zakupów, nie sprzątam mieszkania, właściwie robię tak mało, a zmęczona jestem tak bardzo. Jem mało, bo nic nie mam w domu. Znakiem normy będzie wyjście po zakupy do mojego kochanego warzywniaka. Trzymajcie kciuki, bo na razie tylko Meksyk wokół mnie:)



poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Strzeż się karmiciela!

Uwaga! Po Warszawie grasuje niebezpieczny karmiciel! Portret pamięciowy: obcokrajowiec, świetnie mówi po polsku, zawsze ma w zanadrzu zestaw karmiciela: oreo dream lub inne tacos z humusem. W obecności ofiary jest stanowczy i nie poddaje się w obliczu porażki. Działa według przemyślanego planu: karmi, wmawiając ofierze, że to jest nagroda za to jaka była dzielna w zdrowym jedzeniu przez ostatni czas. Jest bezlitosny, a na dodatek chudy. Jak on może?!


miesiąc bez

Wracam do Warszawy po miesiącu bez gotowania, co nie znaczy, że bez jedzenia. Bynajmniej. Pierwsze 2 tygodnie tego okresu to czas ziemniaków i glaszu, więc raczyłam sie tym pierwszym oraz odświętnie zielonymi jabłkami. Nawet alarm powodziowy nie był w stanie zatrzymać mnie w drodze po witaminy.


Obóz od strony kulinarnej byl kiepski, ale mogło to mieć jedynie pozytywny wpływ na moją dietę, tak więc po Białym Dunajcu stałam się już nieco bliższa tutułowi bloga. Oprócz powodziowych i jabłkowych widoków raczyłam się jako pani wychowawczyni również takimi:


Po swojskim Białym Dunajcu nastał egzotyczny Erec Israel.


Nie było mowy o gulaszu, były za to inne pokusy... Oto ciepłe ciasteczka daktylowe od Druzów (wciaż nie znamy druzyjskiej tajemnicy i żadnemu, nawet rudemu, świrowi nie uda się jej poznać:)


Więcej o pociągających opuncjach, gazowanych mango, czekoladowym kibucu na pustyni oraz o tym jak stałam sie egzotycznym kwiatem już wkrótce... Ach i będzie też o karmicielu...



czwartek, 10 lipca 2008

pierwsze zdjęcia


dziś aparat foto się urzeczywistnił. Robi piękne zdjęcia! The very first:




i mój ulubiony warzywniak, gdzie ostatnio zaopatruję się głownie w cukinie:





Tak się jednak składa, że na jakiś czas będę musiała przestać tu pisać. przerwa potrwa około miesiąca. Przez ten czas będę robić zdjęcia, w wolnych chwilach będę obmyślać przepisy. Na gotowanie nie będę jednak miała czasu. Miejmy nadzieję, że wrócę szczupła i wysoka i z masą pomysłow na gotowanie. Cytując PanaCygaro, poprawię się i napiszę blog o jedzeniu, a nie o niejedzeniu. Pozdrawiam wszystkich i się pakuję!

ciśnienie

Dzisiejszy poranek przypomniał mi pewną teorię dotyczącą jedzenia i ciśnienia tętniczego oraz poniekąd dobrego nastroju oraz tendencji do tycia. Jak wcześniej wspominałam w imię Świętej Profilaktyki udałam się na pobranie krwi. Kiedyś bardzo obawiałam się tego zabiegu, teraz zrobiłam się już chyba doroślejsza i przestałam się lękać. Na zupełnym luzie w czwartkowy poranek poszłam dać sobie pobrać odrobinę płynu w celach analitycznych. Mój chill out okazał się jednak zbyt głęboki i pani pielęgniarka powiedziała: 'No nie wiem, nie ciurka!' i spróbowała jeszcze raz, potem z drugiej ręki, aż w końcu jej się udało. Dla lepszego efektu musiałam wykonać kilka ćwiczeń gimnastycznych, a następnie w związku z wybitną bladością, położyć się na kozetce.


Po tym dziwnym zabiegu w mojej głowie zapaliło się 'coffee emergency'. Czas na mocną kawę i śniadanie. Próbowaliście kiedyś zjeść śniadanie na mieście? To dość dziwne, ale Warszawa w przeciwieństwie do paru sąsiednich stolic nie ma tradycji jedzenie śniadań poza domem. Kiedy rozmarzałam się o owocach i latte o poranku w berlińskiej kawiarni, dotarło do mnie, że znaleźć śniadanie o 8.30 jest bardzo trudnym zadaniem. Koniec końców udało się nam (mi i mojemu bułgarskiemu przyjacielowi) znaleźć przyjemne, otwarte i serwujące śniadania miejsce.

Pociągnę tu wątek berlińskiego latte. Bo dla mnie to zjawisko, o którym śnię... Miseczka (tak, MISECZKA) gorącej kawy z mlekiem. Bardzo tęsknię za tym sposobem podawania, więc jeśli znacie miejsce, gdzie latte podają na śniadanie w miseczce, proszę zabierzcie mnie tam!


Miało być też o teorii związanej z ciśnieniem. Przypadek przy pobieraniu krwi potwierdził to, że mam niskie ciśnienie w ogóle. Według niektórych wiąże się ono z tym, że bardzo lubimy jeść. Ta zależność nie jest jednak aż tak prosta. Jeśli mam niskie ciśnienie, to po zjedzeniu czegoś zaczynam się czuć lepiej niż przedtem. Dzieje się tak dlatego, ze proces trawienia wymaga żeby mój organizm nieco 'przyśpieszył', wszedł na wyższy bieg, dlatego podnosi się ciśnienie. Kiedy nauczę się tej zależności, jedzenie nie będzie miało już tylko jedzeniowego waloru, będzie wpływało na mój nastrój przez podniesienie ciśnienia tętniczego. To po nie będę więc sięgać w momentach kiepskiego samopoczucia. Zdaje się, że już w te sidła wpadłam:)

cukinia po raz trzeci, sprzedane

Dziś znów była cukinia. Tym razem w plasterkach i z syrem. Syr dostałam w prezencie od mojej kochanej Wspołlo. Syr jest z Kijowa. Nie bardzo potrafię określić do jakiej rodziny serów należy, ale podejrzewam, że może mieć coś wspólnego z hinduskim serem panir, którego używa moja siostra. Podobieństwo leży w nieroztopialności. Oba te sery nie rozpływają się pod wpływem temperatury. Ser jest umiarkowanie słony, z wyglądu przypomina mozzarelle z solanki, ale jest istotnie bardziej kruchy. Jeśli ktoś wie co to, czekam na komentarze. Pomyślałam sobie wczoraj, że czas zrobić porządki w lodówce, więc potrawa, która opiszę jest dość specyficzna. Oczywiście jestem pewna, że można ją przygotować w innych konfiguracjach składnikowych i wciąż będzie ciekawa, jednak nie wolno zapomnieć, że najważniejszą sprawą w przypadku moich kanapeczek na ciepło jest nieroztapialność sera.

Czego użyłam:
mała, młoda (wciąż!) cukinia
resztka tajskiej marynaty czosnkowo-bazyliowo-paprykowej do smażenia (ze słoiczka)
czosnek
dodatkowa bazylia
oliwa
nieroztapialny syr
sól

Najpierw przygotowałam 'marynatę' do słoiczka i zawartością w ilości ledwo ledwo, lecz wciąż mocno i pięknie pachnącej dodałam nieco oliwy, rozgnieciony czosnek, bazylię poszatkowaną (może być też suszona). Posmarowałam tym centymetrowe krążki cukinii, z każdej strony. Zostawiłam na parę minut, a w międzyczasie pokroiłam ser na kawałki odpowiednie krążkom. Kolejną fazą było zrobienie mini kanapeczek: cukinia-syr-cukinia. Naczynie żaroodporne wyłożyłam folią alu i ułożyłam kanapeczki. Po ok. 10-15 minutach (nie pamiętam dokładnie) w piecyku, gorące kanapeczki były gotowe i pachniały w całej mojej kamienicy (pozdrawiam sąsiadów). Polecam wariacje na temat takich kanapeczek. I oczywiście podzielenie się nimi!

poniedziałek, 7 lipca 2008

ładna cukinia w nagrodę

Dziś przygotowałam coś nieco bardziej pełnego niż przez ostatnie dni, ale to w nagrodę za to, że jestem dzielna i wstałam baaardzo wcześnie żeby pojechać na badania w imię Świętej Profilaktyki. A niżej przepis na pyszną cukinię (sezon tanich warzyw trwa!). Polecam przepis i badania.

Zielona cukinia (bo niby, że czerwona?)

potrzebne:
średnia, kształtna (!) cukinia
jajko
szczypiorek/dymka/szalotka (nigdy tak naprawdę nie odkryłam czym różnią się te stadia, ani nawet nie znam ich właściwej kolejności, chodzi mi w każdym razie o zielone z kawałkiem białego i nie mówię tu o porze! Jeśli ktoś wie, o co w tych wszystkich cebulach chodzi proszę o wyjaśnienie!)
czosnek
serek camembert, light oczywiście (i tu grzech: tłusty i jednocześnie alergicznie niebezpieczny ser, ale nie mogłam wymyślić niczego innego... wszystko, co pasuje - uczula)
pieprz i sól
troszkę oliwy (najlepiej czosnkowej, albo paprykowej, może też być jakaś ciekawa ziołowa)

Jak to zrobić:
cukinie myjemy dokładnie (bo nie będziemy obierać- jest przecież świeża i młoda), a potem przekrajamy wzdłuż na pół, tak aby powstały dwie 'gondolki' (bardziej kajaki:/). Łyżką do zupy, która ma najostrzejsze brzegi wydrążamy środek z cukinii, zostawiając przy skórce jakieś 2-3cm. Środek kroimy na mniejsze kawałki i podsmażamy z czosnkiem na oliwie. Jak cukinia zmięknie wykładamy do miski (jeśli nabrała dużo wody albo odparuj ją, albo wyjej), w której dodamy do cukinii pokrojoną dymkę, sól, pieprz, jajko, i małe kawałki serka. Mieszamy tę masę i nakładamy do kajaków. Wstawiamy do piecyka na 15, góra 20 minut. Ja robiłam z wiatrakiem, więc było krócej. Wyjmujemy jak zrumieni się z wierzchu i zetnie się cały ten farsz. Pamiętaj żeby piec na folii alu, bo jak cukinia jest krzywa, to jajo może wypłynąć trochę, a tak folia kontroluje sytuację. Można jeść na ciepło, albo na zimno- tak samo dobre. To bardzo ładne danie. Jak wystygnie można też wstawić na chwilę do lodówki, potem pokroić na mniejsze kawałki i zapakować na wynos we wspomniane pudełka:)

Dla nie alergików- można dodać jakiejś ryby, pomidorów, papryki, i czego tylko chcecie. Teraz pomyślałam, że w mojej wersji może być też zielony groszek, mrożony na przykład- nie z puszki! Ale akurat nie miałam.

Mały sukces: nie byłam w stanie zjeść całości, chyba zmniejszył mi się brzuszek. Połowa zapełniła mnie po uszy (i to ta mniejsze- jakby były mniejsze i większe połówki:)

sobota, 5 lipca 2008

rozmiar G istnieje!


Opowieść sprzed kilku kilo... W pewnym momencie tycia/odchudzania (jakiś czas temu te okresy niewiele się od siebie różniły) pomyślałam: 'to bez sensu, nie mogę zrzucić tych paru kilo, bo nie i już, taką mam budowę i koniec). Wtedy przeczytałam rewolucyjną broszurkę 'Nie! namiotom w brudnym beżu' z 'Wysokich Obcasów' (http://kobieta.gazeta.pl/wysokie-obcasy/1,53662,5017396.html) i zdałam sobie sprawę, że mój przypadek nie jest beznadziejny, i że wciąż jest dla mnie nadzieja. Bo przecież jak można nie być szczupłą, wysoką blondynką mając obwód pod biustem 60cm?! Teraz jednak mimo, że jestem pełną, niską brunetką, zachodzę w głowę poszukując odpowiedzi na pytanie jak można przez całe 22 lata myśleć, że ma się rozmiar 75C? (och, może przesadziłam z tymi latami). Dla nie wtajemniczonych, to właśnie obwód pełni główną funkcję przypisywaną tradycyjnie ramiączkom i miseczkom- podtrzymuje cały ciężar. Pomyślałam: 'Skoro wiem już jaki mam rozmiar, a mój obwód jest tak malutki, czas by reszta ciała miała szanse stać się nieco bardziej do niego proporcjonalna. Skoro jest u mnie taki, a nie inny, to może właśnie szczupłość (wysokość odrzuciłam robiąc sobie kiedyś drzewo genealogiczne mojej rodziny na podstawie wzrostu, a jasność nijak koreluje się z moją całą osobą, nieprawdaż?) jest mi pisana!

To była pierwsza myśl, druga: 'żaden z moich staników nie jest na mnie dobry!'. I tu zaczyna się zakupowa, długa historia... Zacznij więc szybko wymianę swojej gorseciarskiej garderoby! Wskazówki na boskiej stronie: www.stanikomania.blox.pl (link w ulubionych blogach:) . Acha! I koniecznie uwierz w rozmiar K.

Szabat Szalom...

...czyli parę słów o diecie szabatowej. Otóż to bardzo fajny sposób myślenia, fajna dieta, ale niestety nie działa. Na czym polegała? Cały tydzień się ograniczamy- zero chlebka, makaronu, słodkości, a w Szabat wszystko wolno. To 24 godziny bez myślenia, co jak jest słodkie, mączne, czy tłuste. Przyjemna idea odpoczynku. Jednak w skutkach nijaka. Da się spokojnie nadrobić niejedzenie w trakcie tygodnia w jeden dzień. Nawet z nadwyżką. Pomysł miałam uroczy, wykonanie perfekcyjne, tylko założenia jakieś niewłaściwe. Dlatego porzuciłam ten pomysł i zaczęłam szukać czegoś innego.

Efektem jest stan aktualny. Moim przekleństwem jest to, że umiem zjeść naprawdę dużo. Nawet, kiedy nie jestem głodna. Cała chała? Żaden problem!



Teraz misją mojej głowy (tak teraz ona zawiaduje procesem odżywiania reszty!) jest dawanie jeść dopiero gdy jestem głodna. Nie ma jedzenia dla samego jedzenia. Jest przecież tyle rzeczy, które jemy tylko dlatego, że przyjemnie się to chrupie, albo ma fajną konsystencję, albo lubisz na to patrzeć. Nie chcę odbierać sobie przyjemności jedzenia, ale chcę sprawić żebym zaczęła doceniać jak fajne jedzenie może być, a nie tylko jak dużo go może być. Z moich ostatnich odkryć- kefiry są fantastyczne- mają świetną fakturę, smak szczypiący w język, więc przyjemnie się je je.

Lubię też ładne jedzenie. Sprawdź jak wygląda ogórek pokrojony w długie paski, które możesz zwinąć w ruloniki, polać jogurtem, posypać świeżą miętą z ogródka mamy, malutkimi, uroczymi kiełkami i fajnymi w chrupaniu pestkami słonecznika. Już wiesz, o co mi chodzi. To jest piękne!

Sama wymyślam, co jem- troszkę kieruję się tym czy coś ma dużo, czy mało węglowodanów, czy jest ciężkie, czy nie. Nie jem ze względów węglowodanowych rzeczy mącznych i słodyczy. Jem dużo wodnistych warzyw (kalarepka, ogórki, marchewki, cukinie, brokuły itd), jem też suszone owoce, bo są pyszne:), chyba nie ma innego, bardziej racjonalnego powodu. Piję dużo różnych ziołowych herbatek, piję matę, piję wodę.

Dodatkowo staram się unikać podłych alergenów, idzie dobrze- omijam pomidory, ryby, drożdże, selery, papryki, cytrusy, owoce drobnopestkowe, orzechy, miód i czekoladę. Nie udało mi się jednak wczoraj ominąć kota. Moja przyjaciółka miała go pilnować pod nieobecność właścicieli. Co ciekawe dołączona była do niego instrukcja. Cytuje: "Kot nigdy nie widział dworu". Żal mi, więc było go przez balkon wyrzucić. Mam ogólnie problem z kotami... Teraz objawia się on na moich powiekach i policzkach, katar już przeszedł. W całej instrukcji nie mogłyśmy znaleźć imienia tego kota. Dla mnie w sumie moje uczulenie może mieć bezimiennego sprawcę. Trudno.


czwartek, 3 lipca 2008

blog kulinarny

Moi przyjaciele wiedzą, że jestem stałą, żeby nie powiedziec maniakalną, czytelniczką blogów kulinarnych. Wiedzą też, że moim małym marzeniem jest założenie takiego ze zdjęciami jedzonka mojego przepisu. Będą więc zaskoczeni, że zaczynam oto pisać blog będący zaprzeczeniem powyższego. Blog o niejedzeniu. Niechże on będzie afirmacją przez negację...

No ale nie mogę sie wprost powstrzymać od pochwalenia się pomysłami kuchennymi z trudnego czasu diety...

Purre z kalafiora:
Indeks glikemiczny jest bardzo niski, jednocześnie można naprawdę się najeść...
Gorącego kalafiorka miksujemy z solą, pieprzem, gałką muszkatołową i dużą ilością pokrojonego koperku. Masa ma mieć konstystencje porządnego purre z ziemniaków. Dla nie będących na diecie można dodać nieco masełka, ale bez też niezłe! I dobrze wygląda! Podejrzewam, że mięsożerni mogliby tego używać jako substytutu ziemniaków do towarzystwa kotletom.


Fasolka zatarowa:
warzywa sezonowe rules!
fasolke ugotowaną polewamy takim sosem: oliwa z oliwek, sól, zatar (bliskowschodnia mieszanka tymianku i sezamu, mmm), czosnek, proporcje zależna od planowanch czynności na potem (kwestia czosnku, kwestia smaku). I już. Radzę pokroić fasolkę przed gotowaniem na mieszczące sie do buzi kawałki (ja tego nie zrobilam za pierwszym razem)


Cukinia bazyliowa:
(to był pierwszy dzień diety)
Cukinie kroimy w plasterki cienkie, przez całą długość, posypujemy solą troszkę i odstawiamy na 10minut. Smaży się w malutkiej ilości oliwy czosnkowej i wyjmuje na papierowy ręcznik. Potem jeszcze cieplutkie polewa się jogurtem naturalnym wymieszanym z pokrojoną świeżo bazylią i pieprzem.

Każde z tych mini dań było bohaterem któregoś dnia mojej diety. Był też dzień surówki z kalafiora, ale nie chce do tego wracać, bo to był też dzień 'muszę do czegoś w końcu wykorzystać ten majonez', a jak wcześniej pisałam to bzdura. Więc wstydzę się majonezowej surówki...

P.S. Jak wszystko sie dobrze ułoży, niedługo pojawią się zdjęcia jedzenia/niejedzenia. Marzenie o aparacie okazuje się być coraz bliższe spełnieniu.

Zamaskowana


Czego nie powinnaś robić przechodząc na dietę, jeśli naprawdę chcesz wyglądać choć trochę jak Audrey Tatou z 'Amelii' (no może nie akurata z tego zdjęcia... choć do tego jej wizerunku najbardziej zbliżony jest mój) :

*zapraszać koleżanek- to często kończy się jedzeniem zakazanych rzeczy (np. podkradaniem chrupków od ich 10miesięcznego dziecka, zrobiłam też koktail truskawkowy z lodami... same grzechy- również alergiczne...)

*przyjeźdzać do domu rodziców- patrz wyżej (oni zawsze mają pełną lodówkę, a nawet jeśli nie to zawsze znajdzie się coś, czego nie ma u Ciebie (zwłaszcza jesli Ty masz pustą). Co z tego, że zabrałaś ze sobą paczkę herbatki odchudzającej... Poza tym nie działa tu trick chodzenia po domu w samych majtkach- żeby obserwować w lustrze, to nad czym pracujemy.

Podsumowując- dziś był dzień grzechów. A to przecież jeszcze nie Szabat! (o szabatowej diecie wkrótce)

wtorek, 1 lipca 2008

jak się tyje w Izraelu

Dokładnie rok temu w rozmiarze 'małe 36' szykowałam się do wakacyjnego wyjazdu do Izraela. Wycieczka oprócz niezwykłych doznań poznawczych dostarczyła mi jeszcze dość specyficznego, ważącego 6 kg bagażu. Całe szczęście, że na lotnisku sprawdzane są tylko gabaryty walizek, a nie również pasażerów, bo tej kontroli pewnie bym nie przeszła. W trakcie moich 20dniowych wakacji jadłam same pyszności oczywiście. Zakochałam się w: zatarze, thinie, humusie z grzybami, picie, granolach, arbuzie ze słonym serem, szakszuce, boskim falaflu, chałwie, cukierkach kokosowych, suszonych figach... Ogólnie rzecz biorąc byłam bardzo kochliwa. Wyjazd bardzo udany i przyjemny, mniej przyjemne próby założenia letniej sukienki... Po wyjeździe nie mogłam tak po prostu rozstać się ze wszystkimi moimi kochankami, w końcu też mam serce! A w związku z moja wrażliwością na nieszczęście pielęgnowałam ich czule, tak że znów kolejne 6kg (ta liczba mnie prześladuje!) na swe barki (chyba na biodra) przyjęłam.

Przez niecały rok od tamtego czasu musiałam powiększyć moją garderobę (w obu znaczeniach). Jednak nie zgadzam się jej powiększać kolejny raz, bo... W ostatnich dniach sierpnia znów jadę do Krainy Mlekiem i Miodem Płynącej. Czas się wziąć za siebie. Od wczoraj (dobra data- poniedziałek, choć 1 lipca dopiero dziś) przechodzę na dietę ze wszystkimi obowiązkami i prawami w jej konstytucji zapisanymi! Wracam do małego 36!

Na początek parę rzeczy, które charakteryzują mnie jako 'kobietę od wczoraj na diecie':

*mimo, że wiem ile powinnam zjeść, aby się najeść jem więcej, bo proces przyjmowania pokarmów (eh, te naukowe pojęcia zupełnie nie pasują do tej czynności w moim wykonaniu) jest u mnie zbyt szybki i zbyt kompulsywny. Czas znaleźć czas na jedzenie!

*nigdy nie zostawiam nic na talerzu, czyli jeśli zrobię za dużo tych ziemniaczków, to szkoda mi ich zostawić/wyrzucić, takie mam dobre serce. Czas zdać sobie sprawę, że nie mieszkam sama, moja współlokatorka chętnie przyjmie zaczęty słoiczek majonezu i już nie będę 'musiała' dać go do sałatki żeby się nie zmarnował. Moja współlokatorka chętnie po powrocie z pracy zje coś, co ugotuję. Czemu nigdy wcześniej o tym nie myślałam?! Czyżby proces wcinania anulował u mnie procesy myślenia?

*mam niezwykłe szczęście, że moja współlokatorka jest mięsożerna (ona też ma szczęście swoją drogą, że ja nie jem mięska), bo mimo, że lodówka zastawiona kiełbachą, to mnie do niej nie ciągnie, gorzej byłoby gdyby N. była kluskolubna...

*zabija mnie jedzenie na mieście. Tam to nie pochrupiesz sobie surowego kalafiorka, czy innych lekkich specjałów. Drożdżówka w łapę i biegnę dalej. Oj, czas pakować sobie domowe jedzenie do torby! I tu mała reklama: w Ikei można kupić fantastyczne pudełka na jedzenie w różnych rozmiarach (to prawie jak ja w różnych czasach... na przykład 10 kilo temu:). Komplet 17 sztuk takiej przyjemności to 15zl. Polecam pakowanie sałateczek.

*kolejna zmora- nie piję wody w wystarczającej ilości, bo... jest ciężka. Te butelki są tak niewygodne do noszenia podczas biegania po mieście... Sposób: ograniczam noszenie innych rzeczy w torbie, na rzecz miejsca dla wody. Czas start.

Zdjęcie z początków zmiany rozmiarów